Indie – relacja Magdy Moll-Musiał

Indie - relacja Magdy Moll-Musiał

Ulica w Delhi

Indie - relacja Magdy Moll-Musiał

Świątynia Lakszmi

Indie - relacja Magdy Moll-Musiał

Śniadanie – naal i dahi

Indie - relacja Magdy Moll-Musiał

swiatynia lakszmi2

Indie - relacja Magdy Moll-Musiał

Przed Czerwonym Fortem

Indie - relacja Magdy Moll-Musiał

Przy świątyni Lakszmi

Indie - relacja Magdy Moll-Musiał

Ptasi szpital

Indie - relacja Magdy Moll-Musiał

Ptaszek po operacji

Indie - relacja Magdy Moll-Musiał

Purana Kila

Indie - relacja Magdy Moll-Musiał

Nasz ulubiony sprzedawca…

Indie - relacja Magdy Moll-Musiał

Marcin i sikhowie

Indie - relacja Magdy Moll-Musiał

Marcin i chłopaki ze slumsów

Indie – relacja Magdy Moll-Musiał


Cz.1 „TRUDNO UCIEC Z DELHI”

2 maja 2011


– Indie!

– Singapur!

– Indie!

– Singapur!

– Indie!

Tak brzmiała dyskusja o naszych wakacjach podczas tegorocznej majówki, gdy nagle dowiedzieliśmy się o niezwykle korzystnej promocji Lufthansy na azjatyckie destynacje.

– Ale dlaczego chcesz jechać do Indii? – pytam Marcina.

– Bo Indie od dłuższego czasu budzą moje zaciekawienie. Tak samo Tajlandia. To są kraje, które mają silną tradycję, a jednocześnie inwestuje się w nie, przechodzą przeobrażenie. Za kilkanaście lat mogą wyglądać zupełnie inaczej.

– Ok. Ja chcę do Singapuru, bo stamtąd niedaleko do Malezji, a tam jest tak pięknie…

– To losujmy. Mi też podoba się Malezja, ale Singapur to już może niekoniecznie.

Wynik losowania jednoznacznie wskazywał na mój Singapur. Ale Marcin nie dawał za wygraną:

– Indie!

– Nie, Kochanie, Singapur!

– Indie!


Indie kojarzyły mi się z hałasem, zgiełkiem i brudem. Szczerze mówiąc, nie wydały mi się atrakcyjnym miejscem na wypoczynek. Chciałam zobaczyć coś rzeczywiście pięknego. Postanowiłam poszperać w Internecie: może w tych Indiach jest jednak coś, co mogłoby mnie zachwycić?

Po chwili odnalazłam tam jednak swój raj: Ladakh. Górska kraina u progu Himalajów, zwana Małym Tybetem. Wysokie skaliste góry i dziesiątki buddyjskich klasztorów. Cisza. Czyste powietrze.

– Dobrze, Kochanie, Indie. Jeśli tylko pojedziemy do Ladakhu.

– Pojedziemy – odparł Marcin i kupiliśmy bilety.

 

5 lipca 2011


Delhi wita nas całkiem europejskim lotniskiem.

Strażnicy sprawdzają dokumenty.

– Dlaczego w rubryce „Adres w Indiach” napisała Pani „I will travel”?1 – dopytuje mnie mundurowy.

– No bo będę podróżować. – odpowiedziałam.

-Ale musi pani podać adres.

Zrozumiałam, że pan raczej nie chce przyjąć do wiadomości faktu, iż co kilka dni będę gdzie indziej. Podałam więc adres Shivy, kolegi z Couchsurfingu2, u którego zatrzymamy się przez pierwsze dni.

Weszliśmy do metra, w międzyczasie zaliczając pierwsze zderzenie z delhijskim upałem. Do metra wchodzi się przez bramki jak do samolotu, prześwietlają plecaki i sprawdzają wykrywaczem metalu, czy nie ma się broni.

– Nóż – powiedział policjant do Marcina, przeglądając wyświetloną na ekranie zawartość jego plecaka.

– Madzia, ja mam 3 noże, co mam zrobić?

– Nie wiem, wyjmij może jeden najgorszy i pokaż, powiemy, że wybieramy się na górską wyprawę

i mamy przy sobie cały ekwipunek…

Marcin wyjął jednak swój ulubiony, stary myśliwski nóż, gdyż jego kształty odpowiadały tym z ekranu.

– Jedziemy na trekking do Ladakhu, przyda się nam – wyjaśnił policjantowi.

Policjant zabrał nóż i kazał nam czekać. Sam udał się do swojego przełożonego. Zastanawialiśmy się, co teraz nastąpi. Zabiorą nam nóż? Zapłacimy grzywnę? Aresztują nas za próbę wniesienia broni do delhijskiego metra?

– OK., idźcie – rzekł po konsultacji policjant, zwracając Marcinowi nóż.

Ufff…


Shiva zalecał nam dotarcie metrem do stacji Vanakpuri West i napisał, że mieszka kolo parku i sklepu samoobsługowego w okolicy.

W metrze wisi tabliczka, że za pociągnięcie bez powodu za hamulec bezpieczeństwa jest kara 1000 rupii (60 PLN) albo rok więzienia… Zauważyliśmy też w metrze reklamę środków wczesnoporonnych podpisaną przez Indyjskie Ministerstwo Zdrowia i Rodziny…

Metro delhijskie jest całkiem nowoczesne. Przejeżdża czasem pod ziemią, a czasem nad ziemią, umożliwiając oglądanie ogromnej, blisko 20-milionowej metropolii. Przez okna widzieliśmy ogromną gęstość zaludnienia. Bloki, domki i slumsy niemalże nakładają się na siebie, tworząc jedną masę na powierzchni mieszkalnej miasta. Na ulicach tłoczą się pojazdy –auta, riksze, rowery – w stopniu nieznanym mi z żadnych europejskich miast.

Delhi dzieli się na dwie części – New Delhi i stare miasto, czyli dawny Szahdżanhanabad. Pierwsze osady powstały w południowej części Delhi, datuje się je na okres między I w p .n.e a IV w naszej ery.


Wysiedliśmy na stacji Vikaspuri West i w upale zaczęliśmy szukać mieszkania Shivy. Ciuchy przemoczyły nam się doszczętnie – i to nie monsunowym opadem (miał tu właśnie królować monsun), ale własnym potem. Idziemy i idziemy, co dwieście metrów upewniamy się, czy na pewno idziemy właściwą drogą w gąszczu uliczek i domostw. Na szczęście odpowiedzi były spójne, wszyscy twierdzili, że zbliżamy się do celu.

Po godzinie drogi ze stacji dotarliśmy do Shivy, choć nie znaleźliśmy ani sklepu, ani parku. Shivy nie było w domu. Zauważyła nas sąsiadka, pomogła nam, dzwoniąc do chłopaka z zapytaniem, gdzie jest i kiedy może przybyć.


– Będę za kwadrans, jestem tylko w sklepie – powiedział Shiva i pojawił się po godzinie.

Okazało się, że Shiva to góru Couchsurfingu w Delhi. Bardzo ciepły człowiek, którego dom zawsze jest otwarty dla przybyszów z całego świata. Shiva jest bardzo dociekliwym rozmówcą. W ciągu godziny zapytał nas o wiele spraw w Polsce. Ile kosztuje prąd, ile Internet, kto płaci za wesele i co pani młoda daje panu młodemu na ślub (zdziwił się, że u nas nie ma takiego zwyczaju – że owszem, wesele jest, ale prezenty przynoszą jedynie goście, a młodzi zwykle zadawalają się samymi sobą).

– Ludzie są tacy sami: jedzą, piją, śpią, mają taką samą krew – różnią się tylko jednym – umysłem – stwierdził filozoficznie Shiva, tłumacząc swoją fascynację różnorodnością ludzi, których poznał poprzez Couchsurfing. Błyskawicznie przeszedł od swojej tezy do tematu religii – wierzysz w Boga? – zapytał.

– Tak, wierzę. Jestem katoliczką.

Shiva praktykuje hinduizm, co staje się jasne, od chwili przekroczenia progu jego mieszkania. W każdym pokoju jest mały ołtarzyk bóstw i kadzidełka, a na czole mężczyzny widnieje czerwona kropka, zwaną tilaka, namalowana kciukiem umoczonym w cynobrze na znak błogosławieństwa.

Wzięliśmy „prysznic” (polegał on na polewaniu się wodą z wiadra za pomocą małego wiaderka; woda była teoretycznie zimna, a praktycznie nagrzana do stopnia absolutnie przyjemnego). W tym czasie do domu Shivy zawitali kolejni zagraniczni goście: cztery Francuzki, Norweg, który jest właśnie w trakcie swojej podroży jeepem dookoła świata oraz Węgierka. Każdy dostaje przydzielony kąt i sienny materac w jednej z trzech małych izdebek. Na szczęście w każdym pomieszczeniu jest wiatrak, który sprawia, że w domu jest dużo przyjemniej niż na zewnątrz.


Shiva zabrał nas na wycieczkę po kilku świątyniach w centrum Delhi. Pojechaliśmy samochodem Shivy, który odpala się wyłącznie za pomocą zewnętrznego agregatora… W samochodzie również jest mini ołtarzyk figurek bóstw oraz odświeżacz powietrza w kształcie liścia marihuany.

W Indiach jeździ się lewą stroną. Przynajmniej teoretycznie, bo jeśli jest komuś bliżej, to jedzie pod prąd, albo w poprzek. W mieście jest zwykle po 3 pasy w każdą stronę, po których jeździ 5 aut,

a między autami próbują szczęścia riksze, cykloriksze, rowery i motory, no i oczywiście święte krowy. Krawężniki mają 40 cm wysokości – dla pieszych może nie jest to poręczne, ale dzięki temu nie giną masowo – na tak wysoki krawężnik auta raczej nie wjadą i nie stratują pieszego. Dwugodzinna jazda to jakiś tysiąc sytuacji z dużym prawdopodobieństwem wypadku. Wszyscy mijają się na centymetry,

a każdy mijający pojazd ma obowiązek trąbić. Zastanawiałam się nad zainwestowaniem w zatyczki do uszu, ale stwierdziłam, że chyba wypada przeżyć te Indie takimi, jakie są…

Zobaczyliśmy park małp, dużą ,współczesną świątynię Lakszmi, bogini szczęścia i dobrobytu, bramę Delhi, Pałac Prezydencki i Parlament, byliśmy też w wypasionym sklepie z indyjską odzieżą, gdzie Marcin zakupił sobie ekskluzywną kurthę.

Obiadokolację zjedliśmy w „restauracji” nieopodal domu Shivy. Lokal dysponował dwoma stolikami, starymi krzesłami, kilkoma palnikami gazowymi, przy których uwijało się dwóch kucharzy

i… przecudnym, zupełnie nie pasującym do otoczenia, niczym wyczarowanym jedzeniem. Palak panir, czyli danie ze szpinaku z domowym serem i miska ryżu, pozwalająca najeść się nam we dwoje do syta, kosztowała nas 60 rupii, czyli 1,25 USD.

Wieczorem próbowaliśmy integrować się z resztą ekipy okupującej dom Shivy, jednak dość szybko przegraliśmy z sennością. Oddaliśmy się rozkoszy 12-godzinnego snu.

 

6 lipca 2011


Shiva obudził nas, twierdząc, że już za długo śpimy. Noc była tak ciepła, że spaliśmy bez przykrycia.

Na śniadanie wraz z Shivą i Francuzkami ruszyliśmy do naszej restauracyjki. Skonsumowaliśmy coś pomiędzy naleśnikami a pieczywem chrupkim o nazwie naal, z przepysznym jogurtem dahi. Naal serwowano w wersji z cebulą i białym serkiem, lub czysty.

Dziwiłam się, że Shiva nie idzie do pracy.

– Jestem biznesmenem – wyjaśnił – pracuję, jak nie mam pieniędzy. Jak mam, nie pracuję, bo po co? Przecież można zwariować od codziennego pracowania.

Ruszyliśmy zwiedzać Stare Delhi. Shiva nakazał mi ubrać długie spodnie i koszulkę z rękawem, bo inaczej będę obrażać Hindusów i Muzułmanów.

Na początek jednak zostały urażone nasze uczucia. Okazało się, że za wstęp do Czerwonego Fortu musimy zapłacić 250 rupii, podczas gdy tubylcy płacą zaledwie 5.

Czerwony Fort przytłumił nas swoim splendorem. Jest to niesamowity kompleks pięknych budowli z XVIII wieku. Ogromny, cały zbudowany z czerwonego marmuru. Szkoda, że Anglicy zburzyli część kompleksu podczas wojny, żeby urządzić tu sobie koszary… Zniszczyli ogrody, fontanny i baseny.

Stanowiliśmy atrakcję turystyczną dla Hindusów, ukradkiem robili nam zdjęcia, a spore grono Hindusów prosiło mnie o indywidualne zdjęcie „tylko z nim”. Dziwne, że żadna Hinduska nie prosiła

o takie zdjęcie Marcina. W każdym razie czułam się jak celebr tyka.

Jedna dziewczynka podeszła do mnie z notesikiem i spytała, czy może zrobić mi zdjęcie, bo to jest jej „holiday homework”. Zrobiła mi zdjęcie z komórki, po czym odrabiała drugą część zadania. Zadawała mi pytania o mnie, moim kraju i dlaczego jestem w Indiach.

– To na angielski? – Spytałam.

– Nie, na nauki społeczne.


Upał doskwierał nam bardzo. Co chwilę piliśmy wodę (oczywiście butelkowaną), a wcale nie chciało nam się siku. Wszystko pociliśmy, parowało z nas jak z prasowanych na mokro ciuchów. Woda po hindusku to pani – wcale to nie dziwi, naprawdę po kwadransie zasuwania po mieście staje się ona panią każdego żywego stworzenia.

Poszliśmy zakosztować nowych smaków indyjskiej kuchni, po drodze kupując dla mnie śliczną torebkę z tkaniny, o której jakości sprzedawca nas bardzo zapewniał (znegocjowaliśmy zakup z 600 rupii na 200) i dwa ciuszki – tuniki po 150 rupii. Po posiłku w stylu Indii Południowych (dużo lżejsza kuchnia), sprawdziliśmy w sklepie NIKON cenę interesującej nas lustrzanki D5100 ( w przeliczeniu na nasze – 2300 PLN; w Polsce kosztuje około 2700). Kusił nas zakup. Różnica ceny jest zrozumiała – NIKON to japońska firma, a z Japonii do Indii jest o wiele bliżej niż do Polski.

Odwiedziliśmy świątynię Digambara, ekstremalnie kolorowe, najstarsze dżinijskie sanktuarium w Delhi, oraz prowadzony przy świątyni Ptasi Szpital. Dżiniści zakrywają sobie usta chustką, by idąc, nie połknąć przez przypadek muchy… Odrzucają oni istnienie bóstwa osobowego i negują istnienie jednego nadrzędnego absolutu. Religia ta postrzega każdą istotę żywą jako niezależną duszę. Prawdziwą cnotą dla dżinistów jest zaniechanie wszelkich działań, które mogłyby przynieść cierpienie innym stworzeniom.


Ptasi Szpital zrobił na nas duże wrażenie. Widzieliśmy, jak jeden pacjent jest operowany, a nawet poproszono mnie o podanie ptaszkowi dwóch kropelek jakiegoś lekarstwa prosto do dzióbka. Ptasi pacjenci mieli różne dolegliwości, jednak większość z nich miała zniszczone, połamane skrzydełka. W Indiach powszechnie stosuje się wiatraki i wentylatory by zniwelować choć trochę duchotę; niestety ptaki często podfruwają za blisko i wkręcają się w wiatrak… Cały szpital funkcjonuje charytatywnie, z ofiar dżinistów i ludzi dobrej woli; pracują w nim wolontariusze – pomagają ptakom, by poprawić swoją karmę. Karma to nagromadzone w życiu dobre uczynki – hindusi wierzą, że dzięki niej w przyszłym wcieleniu urodzą się w lepszym stanie albo nawet wyzwolą się z wędrówki dusz, osiągając mokszę.

Tego dnia widzieliśmy pierwszy raz żebrających, usmolonych popiołem ascetów zwanych sidhu, i wielu shikhów, czyli wyznawców religii sikhijskiej, będącej próbą kompromisu między islamem a hinduizmem. Sikhowie są bardzo charakterystyczni – mają długie brody, noszą kolorowe turbany i srebrną bransoletkę, a przy pasie nóż lub miecz. Podobno to najbogatsi ludzie w Indiach. Każdy nich ma na imię Singh, czyli „lew”. Dowiedzieliśmy się, że ta religia ta powstała w XVI wieku, założył ją Nanak, zainspirowany pismami niejakiego Kabira, który pochodził z rodu braminów, został wychowany przez przybranych muzułmańskich rodziców, a później został uczniem Ramanadana, jednego z hinduskich świętych. Islamskie poczucie braterstwa wpłynęło na rozluźnienie sztywnego systemu kastowego u shikhów. Niestety, wyznawcy tej religii byli prześladowani przez muzułmańskich ortodoksów; zaowocowało to utworzeniem sikhijskiej armii i przekształceniem ruchu we wspólnotę wojskową.

Poszliśmy jeszcze w kierunku okazałego meczetu Jama Masjid, jednak było już po zmroku i nie chciano nas wpuścić.


Kupiłam indyjski SIM do telefonu – jest do tego potrzebne ksero paszportu i zdjęcie legitymacyjne. Zdjęcia nie miałam, powiedziałam, że doniosę, jak sobie zrobię. Nie znalazłam jednak wskazywanego zakładu fotograficznego i ostatecznie nie przyniosłam, na szczęście telefon i tak działał. Ceny rozmów są bardzo tanie – rupię czy dwie za minutę, zależnie do jakiej sieci się dzwoni. Sms do Polski kosztował 5 rupii (czyli za dolara mogliśmy wysłać 8 smsów).

Do domu wróciliśmy metrem, dotarliśmy do domu Shivy koło 22. A Shiva właśnie zbierał się do wyjścia z Francuzkami na imprezę. Powiedział, że zadzwoni do mnie na komórkę w nocy, żebym im otworzyła drzwi; zostawił nam klucze.

 

7 lipca


Shiva nie zadzwonił w nocy. Ja zadzwoniłam do niego o 10 rano, bo chcieliśmy iść na śniadanie… A on i Francuzki nadal byli na party… Taki właśnie jest Shiva. Pozytywny i mega zagubiony w czasie.

Zjedliśmy śniadanie, takie samo jak wczoraj, ale dziś wydawało mi się strasznie tłuste i zarzekałam się, że jutro już tych placków nie będę jeść. Wracałam do domu z poczuciem, że nie strawię tego śniadania do końca dnia.

– Cześć, czy wy jesteście gośćmi Shivy? – zapytał nas koleś czekający pod jego domem.

– Tak, a co?

– Jestem jego znajomym, chcę z wami pogadać o wycieczce w góry.

Wcześniej rozmawialiśmy z Shivą o naszych planach na pobyt w Indiach; powiedzieliśmy mu, że chcemy zobaczyć złotą świątynię Sikhów w Amritsar i że potem wybieramy się do Ladakhu. Shiva sprawdził, że na kolejne 7 dni nie ma już żadnych biletów na pociąg do Amritsar. Polecił nam autobus. Stwierdził też, że dalej przejazdy w kierunku Ladakhu nie są proste, bo między niektórymi miejscowościami jest jeden autobus na tydzień i trzeba wiedzieć, kiedy jedzie. Zaproponował, że zaprosi kolegę, który zna te trasy jak własną kieszeń, żeby opowiedział nam, jakie mamy możliwości poruszania się w kierunku Leh, stolicy Ladakhu.

Weszliśmy do mieszkania.


Kolega wyjął kolorowe foldery i zaczął opowiadać o wycieczce jeepami przez rejony na wschód od Manali. Twierdził, że droga z Manali do Leh jest ryzykowna (standardowo po tej trasie jeżdżą autobusy, podróż trwa 2 dni), gdyż jest monsun i na drodze bywają obsuwy. Zanim taki obsuw uprzątną, może minąć nawet tydzień. W sytuacji, gdy mamy zdążyć na samolot, on nam to zdecydowanie odradza. Zaproponował inną drogę – dłuższą, szlakiem buddyjskich klasztorów. Wszystko w jego propozycji było doskonałe, poza jednym małym szczegółem: ceną. Chłopak miał swoją agencję turystyczną i życzył sobie 750 USD za 10 dni wycieczki, której celem był Leh. Opcji przedstawiał nam wiele, ale wszystkie były droższe, niż rozsądek pozwalał zaakceptować. Informacji

o przejazdach górskimi autobusami jakoś nie zdołaliśmy usłyszeć.

– Nie jesteśmy zainteresowani tym, co proponujesz, chcemy podróżować sami: bez planu na kolejne 10 dni i bez samochodu, który zatrzymuje się co jakiś czas, żebyśmy sobie zrobili zdjęcie. Powiedz nam, kiedy jeżdżą autobusy na trasach górskich, bo podobno jesteś od tego specjalistą, wytłumacz nam, jak dostać się z Amritsar do Daramsali i z Daramsali do Manali. – powiedziałam.

– Nie wiem, jak jeżdżą autobusy, bo one nie są komfortowe. Mnie nie interesują rzeczy niekomfortowe – gdybym kogoś wysłał do takiego autobusu, byłoby mi wstyd. – Mogę wam powiedzieć, że na noc jedzie luksusowy autobus do Amritsar – kosztuje 1200 rupii. Sprzedać wam bilety?

Wiedziałam, że zwykły autobus kosztuje około 240, więc zdecydowanie nie byliśmy chętni przepłacać czterokrotnie. Pan nie mógł się z tym pogodzić.

– Słuchaj, nie jesteśmy ludźmi, którzy przyjechali tu pławić się w luksusie. Jesteśmy podróżnikami

i chcemy poznać ten kraj, też realia, w jakich funkcjonują ludzie. Skoro Hindusi jeżdżą zwykłym autobusem, też damy sobie radę takim dojechać.

– OK., będę się zatem zbierał. Będę jechał koło dworca autobusowego – jeśli chcecie, możecie się ze mną zabrać. Kupicie sobie bilet na zwykły autobus.

„Wreszcie jakaś sensowna propozycja” – pomyślałam.

– Ale oczywiście będziecie mi musieli zapłacić. U mnie nie ma żadnych usług za darmo – dorzucił młodzieniec i urok propozycji prysł.

Podziękowaliśmy koledze za pseudoprzysługę i odprowadziliśmy go do drzwi.

– Straciłem przez was godzinę, żeby tu dojechać, godzinę na was czekałem, godzinę zmarnowałem, opowiadając, a teraz godzinę będę wracał – skarżył się kolega na pożegnanie, zły, że nie ubił targu z białasami.

– Taki jest biznes – nie każda oferta zostaje przyjęta – odpowiedziałam chłodno i zamknęłam za panem drzwi.

Nagle pojawił się Shiva i Francuzki, wszyscy mocno wczorajsi. Shiva wytłumaczył nam, gdzie jest dworzec autobusowy, dał nam swój mocno sfatygowany plan miasta i poszedł spać.


Autobusów do Amritsar jest podobno bardzo dużo.

Postanowiliśmy pojechać najpierw na dworzec kolejowy i zabukować wszystkie bilety na pociągi potrzebne nam do końca podróży, a potem pojechać na dworzec autobusowy i kupić bilet na nocny autobus do Amritsar.

Gdy tylko weszliśmy do budynku Delhi Railway Station, zgarnęła nas ochrona, mówiąc, że tu są tylko odjazdy, a bilety kupuje się gdzie indziej.

– Gdzie?

– Tu właściwie mogą kupić bilet Hindusi. Dla turystów było jedno okienko na II piętrze, ale już go nie ma, bo teraz jest remont. Musicie iść do Tourists Office.

– Czyli gdzie? – dopytujemy.

Pan wyszedł żołnierz z nami z dworca i wsadził nas do rikszy. Nakazał rikszarzowi zawieść nas pod konkretny adres.

– Nie dawajcie mu więcej jak 10 rupii – krzyknął do nas i odjechaliśmy, kończąc fiaskiem naszą bohaterską próbę samodzielnego kupna biletów na indyjski pociąg.

Minęliśmy kilka ulic i znaleźliśmy się pod wielkim szyldem „Informacja Turystyczna. Rząd Indii. Indyjskie Ministerstwo Turystyki”. Zapowiadało się dobrze, więc weszliśmy. Zajął się nami pan Shaffat. Rozpisał dzień po dniu naszą podróż – co chcemy zobaczyć i ile na to zamierzamy poświęcić czasu, poczym przedstawił nam problem z dojazdem z Amritsar do Leh. Jedna droga jest niepewna (z Manali), a tamtą, którą sugerował nam przyjaciel Shivy, też skrytykował:

– Ktoś, kto wam to powiedział, chyba nigdy tam nie był! Nie da się tej trasy przejechać jeepem, bo trzeba przekroczyć granicę Kaszmiru. Ludzie, którzy mieszkają w Himalhal Pradesh nie mogą wjeżdżać do Kaszmiru i wice wersa. Nikt więc jednym jeepem tej trasy nie zrobi. To co ja wam proponuję, to podróż autobusem z Delhi do Srinagaru drogą wojskową, bo jest ona dobrze utrzymana. Codziennie przejeżdża tamtędy wojsko i każdy onsów jest usuwany natychmiastowo. Stamtąd możecie dojechać do Leh jeepem. W Srinagar zobaczycie Kaszmir – jest tam naprawdę pięknie.

Zdecydowaliśmy się na to, z czterema noclegami w bardzo klimatycznym „domku-łódce” na jeziorze Dal. Poprosiliśmy też o rezerwację biletów na pociągi na trasie z Agry do Kalkuty.


Po analizie kilku wariantów, zdecydowaliśmy odpuścić Amritsar. Pan Shaffat powiedział, że z Amritsar do Jammu są nieregularnie autobusy, a z Jammu do Shrinigar nie da się dojechać na własną rękę, trzeba mieć wcześniej zarezerwowanego jeepa, bo to jest Kaszmir, a poza tym jest tam mnóstwo ludzi, bo Hindusi właśnie idą masowo na pielgrzymkę do położonej w Kaszmirze jaskini Amarnath i na pewno nie będzie żadnych dostępnych środków lokomocji, bo wszystko jest rezerwowane z kilkudniowym wyprzedzeniem. Ponieważ widzieliśmy, co się dzieje na kolei, uwierzyliśmy w to.

Cena naszego dojazdu do Kaszmiru, spędzenia tam 4 dni w luksusowej łódce z wyżywieniem, dojazdu z Srinigar do Leh jeepem i bilety na pociągi wyszła 22 000 rupii, czyli 1500 PLN za naszą dwójkę. Uznałam, że to kosmicznie drogo, jak na Indie, i chciałam zrezygnować, pojechać autobusem do Amritsar i na miejscu zobaczyć, co dalej. Marcin jednak bardzo chciał, żebyśmy się na to zdecydowali, twierdząc, że trasa jest świetna, Kaszmir przepiękny, a przejazdy jeepami na pewno są bardzo drogie. Ostatecznie mu uległam. Zapłaciliśmy zaliczkę, umówiliśmy się, że jutro o 10 rano będziemy w oficynie, odbierzemy vouchery i bilety na pociągi, po czym ruszymy w drogę. Gdy opuszczaliśmy biuro, spotkaliśmy rzesze Europejczyków kłębiących się w poszukiwaniu Tourist Information Office

i pytających nas, czy to jest to i czy my „im” ufamy.

– Ja nie ufam im wcale – powiedziałam – ale nie wiem, czy można tu znaleźć instytucję, która uczciwie pomoże turystom.

Jak tylko odeszliśmy parę kroków, pojawił się jak spod ziemi miejscowy człowiek, który powiedział nam, że na pewno zostaliśmy oszukani, bo to nie jest rządowe Tourist Information, tamto jest gdzie indziej, nieopodal, on nam pokaże. Faktycznie, przeszliśmy parę przecznic i znaleźliśmy oficynę, która sprawiała mniej prywatne wrażenie i była opisana jako rządowa. Weszliśmy do środka. Pokazaliśmy nasze vouchery i spytaliśmy, ile takie przejazdy z noclegiem w Srinagar powinny kosztować.

– Zapłaciliście bardzo tanio. Gdybyście to załatwiali tutaj, byłoby sporo drożej.

Wyszliśmy nieco uspokojeni… Udaliśmy się zobaczyć resztę Starego Delhi.

Meczet Piątkowy okazał się ogromny niesamowity. Żeby się do niego dostać, szliśmy totalnie nieturystycznymi drogami, przeciskając się jak mięso przez maszynkę przez hinduski tłum. Kątem oka przyglądaliśmy się codziennemu życiu Dehlijczyków. Mnie zachwyciły tu dwie rzeczy: indyjska wyrazista kuchnia i śliczne kobiety, które odziane w barwne, połyskujące cekinami sari wyglądały na tle gawiedzi bajkowo.

Marcin stwierdził, że kobieta w sari to dla niego nowy wymiar kobiecości. Zjawisko eteryczne i delikatne, pomimo swojej niejednokrotnie obfitej wagi. Sari to duża długa chusta, którą wiąże się jak spódnicę w połowie długości, a resztę przerzuca się przez ramię lub na głowę. Pod sari jest tylko króciutka bluzeczka, brzuch jest w dużej mierze odsłonięty. Starszym kobietom nie przeszkadza pokazywanie brzuszka, podkreślają też swoją urodę biżuterią – bardzo popularny bez względu na wiek jest delikatny kolczyk z boku nosa. Prawie żadna kobieta jednak nie pokazuje nóg.

 

Po wizycie w tajemniczym meczecie, odwiedziliśmy świątynię sikhów. Przy wejściu zawiązano nam na głowach chusty. Znaleźliśmy się w estetycznym wnętrzu, pierwszym, w którym można było fotografować. Właśnie trwały modły. Polegało to mniej więcej na tym, że dwoje sikhów machało czymś w rodzaju mopa nad świętymi przedmiotami. Zachęcono nas do udziału w procesji wokół „ołtarza”. Od celebrującego uroczystość sikha otrzymaliśmy po margaretce, którą mieliśmy wrzucić do urny przy grobach świętych. Po tych czynnościach wyszliśmy do kuchni. Za dobrowolną ofiarę otrzymaliśmy miseczkę przepysznego jedzenia (to mógł być jakiś pudding migdałowo-orzechowy z kaszą manną). Z miseczkami trzeba było wejść powrotem do sali modlitw, gdzie kolejny sikh odbierał nam połowę strawy i wrzucał do wielkiego gara i wręczał nam twarde liści, którymi mieliśmy konsumować to, co nam zostało.

Zrobiliśmy kilka zdjęć w świątyni, również sikhowie pozwolili się fotografować. Podobno każdy sikh płaci podatek 10 % dochodów na utrzymanie świątyń, jadłodajnie i noclegownie przy świątyniach. Sikhowie są bardzo szlachetni i uczynni. Zorientowaliśmy się, że podczas naszych spacerów ilekroć pytamy o pomoc sikha, dostajemy wyczerpujące informacje (raz nawet sikh odręcznie namalował nam mapę jak dojść do zabytku!). Sikhowie nigdy nie kłamią – dlatego w razie niepewności warto właśnie u nich zasięgnąć języka.


Wieczorem wróciliśmy do Shivy.- Jak to „jedziecie do Srinagaru”! – krzyczał oburzony – czy nie wiecie, że Srinigar jest w Kaszmirze? Zaraz przy pakistańskiej granicy? Wiecie że tam jest wojna, terroryści? Raz po raz jakieś wybuchy bombowe? Bin Laden tam blisko się krył!

– Shiva, a ty byłeś kiedyś w Kaszmirze? – pytamy.

– Nie! Tam jest wojna, ja nie jeżdżę tam gdzie jest wojna. Wszędzie byłem w Indiach, ale tam nie.

I szybko tam nie pojadę. Jak myślicie, dlaczego tam jest droga utrzymywana przez armię? Właśnie dlatego, że tam jest wojna!

Pobudzony Shiva usiadł przed Internetem i wyszukiwał zdjęcia terrorystycznych zamieszek w Kaszmirze i informacji o rannych turystach. Faktycznie, nie wyglądało to za ciekawie. Powiedział też, że Kaszmir jest drogi, ale nasza cena jest dwukrotnie przepłacona. Cóż, to właśnie podejrzewałam od początku, a zachowanie Shivy wzbudziło mój niepokój co do wyjazdu.

– Magda, proszę Cię, tylko nie marudź – wkurzał się na mnie Marcin. – Podjęliśmy decyzję, to bądźmy konsekwentni. Pojedziemy tam, zobaczymy coś ciekawego, będziemy ostrożni i wrócimy cali.

A ja miałam bardzo dużą chęć marudzić, bo wcale nie byłam zadowolona z faktu współpracy z tą agencją.

 

8 lipca


O 10 rano, zgodnie z umową, stawiliśmy się w agencji. Zorientowaliśmy się, że w Indiach nie ma czegoś takiego jak w europejskim pojęciu Informacja Turystyczna. W Indiach każdy lokal z napisem Tourist Information to prywatna agencja, która bardziej lub mniej etycznie naciąga turystów na swoje usługi. Pewnie powszechnie mówi się turystom, że nic nie mogą zrobić sami, wszystko muszą bukować za pośrednictwem agencji. Działają jak mafia – założę się, że koleś na dworcu jest podstawiony i odsyła białych do tej, trzeba przyznać, profesjonalnej bandy naciągaczy, a oni odpalają mu procent od każdej transakcji. Bez względu czy placówka jest rządowa czy prywatna, udzielenie rzetelnej informacji turyście na temat tego, czego może się spodziewać w podroży, jest chyba ostatnią rzeczą, jakiej można by się spodziewać po jej pracownikach.


O 10 nie było Shaffata, zajął się nami jego dość bezczelny kolega. Dał nam bilety na pociąg

i powiedział, że nasz autobus jest o 12.

O 12 pojawił się Shaffat i powiedział, że nasz autobus jest o 2, ale w zasadzie go nie ma, bo padał deszcz.

Oburzyłam się, dlaczego kazał nam być o 10, straciliśmy pół dnia.

– To Indian Time – jestem Hindusem, wiadomo, że pojawię się 2 godziny później.

– Ale ja nie jestem Hindusem! – odparłam.

– Twój problem, madame.

Shaffat zaproponował nam nocleg w dobrym hotelu na jego koszt i jutro pociąg do Jammu, a potem przejazd jeepem do Srinagar. Nie podobał się nam pomysł kiblowania kolejny dzień w dusznym Delhi. Znalazła się alternatywa – wyruszenie o 17 wygodnym autobusem do Jammu, a rano kontynuowanie trasy jeepem już do Srinagar. Trzecią opcją, która najbardziej mi się podobała, był zwrot kasy. Marcin jednak nie chciał znów zastanawiać się, co dalej, chciał być konsekwentny. Prawdą jest, że szkoda było czasu – zatem padło na opcję 2.

Ponieważ było jeszcze wcześnie, poszliśmy pozwiedzać Purana Kila, malowniczy fort nad jeziorem, które niegdyś było fosą, wzniesiony w XVI. Jest to zabytek klasy „0”, jednak nie było go na Planie Delhi, który otrzymaliśmy w naszej „ulubionej” agencji. Zakupiliśmy kilka świeżych samosów (pikantne smażone w głębokim tłuszczu duże pierogi z ziemniaczano-warzywnym farszem), które niesamowicie posmakowały Marcinowi. O 16 wróciliśmy na miejsce, żeby pojechać na autobus.

Kierowca zawiózł nas na dworzec niby w ostatniej chwili, jednak na autobus musieliśmy czekać. Pojawił się o 17.45 i był skandalicznie obskurny i niewygodny. Rozpłakałam się, bo czułam się bezsilna, fatalnie zrobiona w konia przez Shaffata. Reprezentant agencji, który był tam z nami, powiedział, że możemy wracać do biura i zabrać kasę. Po pierwsze, nie wierzyłam, że nam ją oddadzą, a po drugie nikt nam nie odda 2 straconych dni. Wkurzeni na naszą naiwność i głupotę, zdecydowaliśmy się doklekotać jakoś podstawionym wehikułem do Jammu.

 

cdn.